John Roy Wojciechowski

Nazywam się Jan Wojciechowski. Zmieniłem nazwisko w Nowej Zelandii na John Roy, dlatego że Nowozelandczycy nie mogli wymówić „Wojciechowski”. Pochodzę z Polesia, teraz to część Białorusi. Ojciec Józef, matka Helena. Miałem dwóch braci i trzy siostry. Było nas sześcioro. 

To wszystko się zaczyna od Bitwy Warszawskiej. Stalin przegrał, a mój ojciec był tam z Piłsudskim i walczył. I jak Rosjanie przyszli 17 września do Polski, to pierwsza grupa ludzi, która była deportowana to byli ci, którzy walczyli z nim w 1920 r. Tata dostał od rządu polskiego 18 ha ziemi na Polesiu. To były ziemie wygrane. Nasz dom znajdował się w małej wiosce Ostrówki, niedaleko Drohiczyna i tam mieszkało około siedemnastu osadników. Ojciec miał gospodarstwo nieduże, ale prowadził wszystko. Miał mleczarnię i był szefem tych wszystkich żołnierzy, którzy tam mieszkali.

Zabrali nas w lutym 1940 roku. Ja miałem sześć lat, więc dużo nie pamiętam. Byliśmy na Syberii osiemnaście miesięcy. Pamiętam, że na tę drogę mama ubrała nas we wszystko, co mieliśmy. Bolek, mój brat, został uderzony karabinem i do końca życia został mu po tym ślad na głowie. […] Nie pamiętam dużo. Ten czas w mojej pamięci jest zamknięty. 

Nie pamiętam drogi przez Syberię, ale pamiętam Pahlewi. W Persji wchodziliśmy do morza i tam było ciepło. […] W Iranie mieszkaliśmy w pałacu. Pamiętam jak pływaliśmy pod mostem. Pamiętam, że tam było harcerstwo, polska szkoła. Pamiętam jak piliśmy słodką herbatę w cieniu drzew. Spędziliśmy tam dwa lata. 

Ojciec został zamordowany od razu jak przyszli, matka zmarła w Rosji. Miałem dwie matki, Marysię i Krysię, czyli siostry. Na dzień matki zawsze do nich dzwonię. Stratę rodziców zrozumiałem po latach. Wcześniej byłem w instytucjach. Ktoś inny kierował moim życiem. Sam nie mogłem nic zrobić. Myślałem, że wszyscy tak mają. 

Pierwsze co pamiętam z przybicia do Nowej Zelandii to czerwone dachy. Dzisiaj tego już nie widać, ale wtedy to były małe czerwone dachy i zieleń. Po Persji to było dziwne wrażenie. Tam wszystko suche, żółte. W Nowej Zelandii piękna pogoda. […] I bardzo piękne łóżka dla każdego. Każdy miał osobne łóżko. To było niebo. Takiego łóżka nigdy nie miałem. Każdy miał taką małą szafkę z kwiatkiem, które kobiety zerwały.

Kiedy zaczynałem pracę, Nowozelandczycy nienawidzili obcokrajowców. Jesteś obcy, to mów po angielsku. A nazwisko „Wojciechowski”? Musiałem coś o tym pomyśleć. Wtedy znalazłem w książce nazwisko „Roy”, które mówi się po polsku i po angielsku. Ale nie chciałem odrzucać swoich korzeni. Dlatego Nowozelandczycy nazywali mnie Roy, Polacy Wojciechowski, a formalnie jest Roy Wojciechowski. To miało ułatwić zrobienie kariery. Mój angielski jest taki, że ludzie myślą, że ja pochodzę ze Szkocji. Z nazwiskiem Roy to wszystko miało sens. Bardziej pomagało, że jestem ze Szkocji niż z Polski. 

Byłem służbowo w Europie i z Londynu przyleciałem do Polski pierwszy raz, jeszcze w czasach komunizmu, PRL. Pamiętam, że zgubili mi walizki. Spotkaliśmy się z kuzynem, Rysiem i ja mu tłumaczę, że zgubili mi walizki, może skoczymy coś kupić. I on mówi, że możemy skoczyć, ale czy coś będzie to on nie wie [śmiech]. 

Rodzina dzieci z Pahiatua to jest największa rodzina na świecie. To są moje siostry i bracia. Największa rodzina na świecie 733 dzieci.