Stanisław Manterys


Urodziłem się w 1935 r. Ojciec nazywał się Serafin, a mama Celestyna. Powiedzonko było na wsi, że to małżeństwo zostało stworzone w niebie, dlatego że Serafin to z łaciny „anioł”, a z greckiego Celestyna to „niebiańska”. Rodzice byli rolnikami. Dzieci po kawałku dziedziczyły po rodzicach ziemię, więc już po kilku pokoleniach nie było tego dużo. Rodzice chcieli, żebyśmy mieli wykształcenie, ale tej ziemi było za mało, dlatego postanowili wyjechać na Podole, w ówczesnych granicach Polski — obecnie to Ukraina.

Moja pamięć sięga do trzeciego roku życia. Pamiętam nasz dom na Podolu, jednopokojową izbę tymczasową, która była kryta słomą. Do tej pojedynczej izby przylegał ganek, mieliśmy też ogromny piec. W jego kominie znajdowała się wnęka, w której mogło przenocować dwoje dzieci. Zimą panowała tam taka przytulność, że do tej pory pamiętam i kiedy o niej myślę to przychodzi mi do głowy to powiedzenie „jak u Pana Boga za piecem”. To było dokładnie takie uczucie. W naszej izbie stał drewniany duży stół. Mieliśmy też budynek gospodarczy, stodołę, krowy, kaczki, itp. Nasz dom znajdował się na końcu wioski. 

Wieźli nas w wagonach bydlęco-towarowych. Drzwi od strony peronu rozsuwały się jak wrota. Po środku wagonu stał żeliwny piecyk z kominem wystającym przez dach. Ten komin to była taka rura. Po obu stronach wagonu stały prycze. Czy ten zwrot jest jeszcze w Polsce używany? W ścianie wagonu znajdowały się dwa małe okienka. Panował straszny tłok i ścisk. Zapakowali nas jak śledzie. Osoba dorosła nie miała jak stać, a żeby siąść na pryczy musiała przykucnąć. Nie miałem tego problemu, bo miałem wtedy cztery lata. W pojedynczym wagonie upychali całe rodziny. Młodych i starych. W takich najgorszych momentach wychodzą z ludzi najgorsze rzeczy, więc takie popychania i narzekania… to wszystko tam się odbywało. Pamiętam, że w naszym wagonie był też taki nieżyczliwy człowiek. Nie podobało mu się, że plątałem się pod nogami. On był sam, bez żadnej rodziny. Pamiętam jego buty. Takie zelowane półbuty ze sznurówkami. Te sznurówki bardzo dobrze pamietam, bo były zawiązane jakoś inaczej. Takie głupoty się pamięta. 

Do dzisiejszego dnia mam ślady po tym, jak poparzyłem się piecykiem. Pociągi w Rosji nie gwiżdżą, kiedy mają ruszyć i na jednej ze stacji Pociąg szarpnął i barabuch! Spadłem prosto na piecyk z rozżarzonym z kipiatokiem. Mój krzyk i wrzask musiało być słychać na całą Rosję. Na szczęście na jakimś postoju matka znalazła lekarza.

Głodu nie pamiętam, bo głód jest jak ból zęba. Boli do pewnego czasu, ale jak już się nasyci to przestaje boleć. A tamten głód to było takie ssanie w żołądku, które nie odchodziło nawet na moment. Dzień, noc i nawet we śnie. 

W pewnym momencie przybiegamy ze Stefą z pola i cieszymy się, że coś zapachniało. Mama coś piecze! Patrzymy, a ona robi bochenki Chleb będzie! — jaka to była uciecha. Ale mama zwraca się do nas: nie cieszcie się, bo nie wiadomo, czy będziecie ten chleb jedli. Chleb? Oczywiście! Wyciągnęła świeży chleb i nic nie tłumaczyła. Ale okazało się, że to co miało być mąką, to były otręby, ostre łuski, najgorsze części łodygi. Mama z tego upiekła chleb. Nic nie wiedząc łapczywie rzuciliśmy się ze Stefą na chleb, ale szybko zrozumieliśmy, dlaczego mama mówiła, że nie będziemy go jedli… nie dało się. To przez gardło nie przechodziło. Dało się odgryźć kawałek, ale co z tego skoro nie można było przełknąć. 

Jak popatrzyłem na ślimaka w Iranie, to ja tego ślimaka widzę do dzisiejszego dnia i pamiętam jak nas nauczyli „ślimak, ślimak, wystaw rogi”. Widzę tego ślimaka, jak on po tamtej trawie stara się przepiąć i jak nasza grupa dzieci pochyla się nad nim, a opiekunka recytuje ten wierszyk. Dziwne, jakie rzeczy zapadają w pamięci.

Na plaży zabierali nam wszystkie rzeczy, ubrania, które mieliśmy z sobą. Przydzielono nam czyste, płócienne. Pamiętam tę czystość. Biel. Na tym piasku w pobliżu morza stały stoliki i tam siedział Polak. Trzeba było do niego stanąć w kolejce i każda osoba została spisana w ewidencji. Każde dziecko, każdy dorosły. Niektórzy nie mieli dokumentów. Byli jeszcze młodsi ode mnie. Podchodzi jeden chłopiec i mężczyzna od ewidencji pyta go: jak się nazywasz? A on w odpowiedzi: — Dzidziuś. Tyle to dziecko pamiętało. 

Na statku General Randall panowały luksusy niezrozumiałe. Szukając toalety zaglądaliśmy to tu, to tam. Gdzieniegdzie jakieś piękne kafelki wyłożone — kuchnia jakaś czy coś. Wszystko białe, kafelki na ścianie, na podłodze. Uciekliśmy stamtąd, bo przecież do kuchni nie można nam wchodzić. Aż wpadliśmy na jakiegoś marynarza i on nas zaprowadził do tej kafelkami wyłożonej kuchni. Okazało się, że to była toaleta. Ale niestety nie powiedział nam jak jej używać… Co z tym białym sedesem zrobić? Na każdym kroku zaskakiwały nas takie umysłowe trudności. 

W obozie były zawsze tłumy. Nigdy nie byłem sam. Tam życie kipiało. Czarna chmura zaczęła opuszczać dzieci. Bo to przestrzeń ogromna, można się było wyhasać. Myśmy ciągle śpiewali. Między Wellingtonem a Aucklandem jest jakieś 450-500 km i swego czasu jadąc autobusem jako grupa, już w starszym wieku, myśmy cały czas śpiewali pieśni i ani razu żadna się nie powtórzyła.
Te głosy dziecięce, tę wyraźną mowę, zapał… Do tej pory słyszę ten wysoki, dziecięcy, gromadny głos.