Kazimiera Pruszyńska

Rodzice nazywali się Jan Pruszyński i Michalina Pruszyńska. Pochodzili z okolic Białegostoku. My mieliśmy, jak to mówią… farmę. Dziadek miał trzech synów i córkę. Podzielił między nich swoją ziemię, każdy dostał po trochu. To była taka wygoda dla nas. Wystarczyło, że przebiegłam przez lasek i już witałam się z dziadkiem. Do szkoły biegłam przez pola. Pamiętam, że mieliśmy dużo zwierząt w gospodarstwie. Dopiero budowaliśmy nowy dom, a zima przyszła, więc jedno pomieszczenie było dla zwierząt. Pamiętam jak mama doiła krowy i rano przynosiła nam szklankę ciepłego mleka. I my musieliśmy pić, czy lubiliśmy czy nie. Mi się wydaje, że to nas podtrzymało jak nas potem wywieźli. To były bardzo wesołe czasy. 

Przez wiele lat nie mogłam rozmawiać o tym, jak nas wywieźli. Zamknęłam to jak za ścianą. Dopiero kiedy byłam starsza, zaczęłam rozmyślać o tym, co było, gdzie ja byłam i co my przeszliśmy. Pytali mnie, ale ja zawsze powtarzałam: nie, nie będę nic mówić. 

Jeden brat zmarł jeszcze znanim nas wzięli do wagonu. Miał 10 miesięcy. Nie pozwolili nam go nawet pochować. Na szczęście była z nami ciotka. I wzięła to ciało w małej walizeczce. Zabrała go, żeby pochować go w Polsce. Ciotka wzięła to ciało do swojej parafii, żeby małego pochować, a ksiądz jej nie wierzył, że to nie jest jej. Myślał, że to panna, która chce pozbyć się nieślubnego dziecka. Ten chłopiec nazywał się Janek, po ojcu. Moi bracia nazywali się Jan, Jurek i Bronek. Wszyscy zmarli. 

Mama została w Rosji. Minęło 5 czy 6 lat, zanim mogliśmy ją stamtąd wyciągnąć. Mama mówiła: trzymaj, trzymaj Lonię [Eleonora]. Pilnuj Lonię. I jak teraz ona zmarła, a mama kazała, żebym pilnowała Lonię, bo ja byłam najstarsza, to ja źle jej pilnowałam, skoro ona teraz zmarła przede mną.

Teraz jak moja siostra poszła, to z kim ja będę po polsku rozmawiać?