Irena Lowe, córka Eugenii Smolnickiej (z d. Piotuch)

Nazywam się Irena Lowe, jestem administratorką wirtualnego muzeum kresy-siberia. Ta praca ściśle wiąże się z moją rodzinną historią. Moja mama była deportowana w czasie II wojny światowej i ostatecznie trafiła tutaj, do Nowej Zelandii. Po jakimś czasie dołączył do niej jej ojciec. Mój ojciec uciekł z Polski 19 września 1939 r.

Moja mama pochodzi z małej wioski Bohusze, w okolicy Baranowicz, które dzisiaj znajdują się na terenie Białorusi. Rodzina mamy żyła w kolonii Małe Horodysze, ok. 20 km na południe od Baranowicz. Rodzina mieszkała tam, odkąd kupili ziemię ok. 1880. Moi dziadkowie przeprowadzili się w tę okolicę z Mińska. To nie było osadnictwo wojskowe, co było dość wyjątkowe dla tych obszarów.

Moja mama była opowiadaczką. To było dość nietypowe, bo wielu Polaków, którzy przeżyli deportację, nie chciało opowiadać o swojej przeszłości. Ona opowiadała i to dużo. Więc pamiętam od najmłodszych lat, kiedy stałam obok niej w kuchni i wycierałam dopiero co umyte naczynia, jak opowiadała i padały te nazwy: Buhara, Persja, Uzbekistan. Te wszystkie egzotyczne nazwy pamiętam ze swojego dzieciństwa. Ale historie, które z nimi się wiązały były przedstawiane w skrawkach, nigdy jako cała opowieść, która ma początek i koniec.

Moi dziadkowie zabrali ze sobą małą maszynę do szycia, Singera. Mama była całkiem kreatywną dziewczynką i dziadek przynosił jej jakieś ścinki, które udało mu się znaleźć w kołchozie, a mama przerabiała je na lalki. Jeszcze w Polsce tata nigdy nie pozwalał jej bawić się lalkami. Uważał, że dzieci powinny pomagać rodzicom, pracować. Babcia przymykała na to oko i pozwalała jej bawić się w ukryciu lalkami na strychu. Ale w kołchozie tata zmienił podejście i pozwalał jej zajmować się lalkami. Z dumą pokazywał sąsiadom, jakie piękne laleczki potrafi uszyć jego córka. Mama rozdawała je dzieciom z innych baraków. 

W Pahlewi mama przestała jeść, bo dawali im tłuste, mięsiste gulasze. To było normalne, dobre jedzenie, ale nie da osób, które wcześniej głodowały. Mama często powtarzała, że znowu zmarło wielu ludzi, tym razem przez dobre jedzenie. Jeśli już coś zjadła, to miała biegunkę, trafiała do szpitala, gdzie ją podleczyli i tak w kółko. Więc przestała ufać jedzeniu. Pojawił się jednak pewien nastoletni chłopak, który mieszkał w namiocie obok niej i zauważył, co się z nią dzieje. Znalazł ziemniaka i ugotował go na plaży. Przyrządził specjalnie dla niej bardzo prostą zupę ziemniaczaną. Kiedy mama to opowiadała, mówiła to z takim przekonaniem, że ten chłopak naprawdę ją ocalił.

Po jakimś czasie mamę przeniesiono do Isfahanu, gdzie większość dzieci była sierotami lub nie miała ze sobą żadnego z rodziców. Ci, którzy wyjechali wcześniej, do Afryki, Meksyku, to były najczęściej matki z dziećmi, rodziny, a te które zostały w Persji najdłużej, nie miały nikogo albo rodziców w armii. I to te dzieci trafiły do Nowej Zelandii. 

Dorastałam w rodzinie, gdzie było pięcioro dzieci, mama, tata i przez pewien czas dziadek. I to wszystko. To cała moja rodzina w Nowej Zelandii. Poza tym było Polish Association, więc znaliśmy się z innymi polskimi rodzinami, które były nam bardzo bliskie. Więc w tym gronie „przyszywanej” rodziny spędzaliśmy święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc. Ale byliśmy w istocie taką nuklearną rodziną. Wszyscy pozostali, ciotki, wujowie, mieszkali w Polsce. Wiele osób, które przyjechały do Nowej Zelandii miało swoje rodzeństwo, więc z czasem te rodziny się rozrastały, ale w naszym przypadku było inaczej, bo mama była jedynaczką. Więc kim ja byłam? Odczuwałam to jak jakiś problem z tożsamością.