Nazywam się Marek Manterys. Rodzice to Stanisław Manterys i Halina Manterys. Ojciec przyjechał do Nowej Zelandii w 1944 roku jako sierota. Urodziłem się w Auckland, a jak miałem 9 lat przyjechaliśmy do Wellingtonu. Pracuję jako inspektor drogowy w Wellingtonie. Naprawiamy i budujemy drogi. 

Ojciec mówił o historii dzieci z Pahiatua, ale też bardzo dużo nie mówił. Wspominał głównie takie małe rzeczy, np. jak w sklepie czytał komiks po parę stron, bo nie miał pieniędzy, żeby go kupić. Ale kiedy byłem mały, bardzo niewiele o tym się mówiło. Nigdy nie opowiedział od początku do końca. Poznawaliśmy tę historię w kawałkach.  

Mówili im, że jak przyjeżdżają do Nowej Zelandii to znajdą się w „land of milk and honey„. I podobno oni sobie wyobrażali, że rzeki są pełne miodu i mleka.

Jak poszedłem do szkoły, nie rozmawiałem po angielsku. W domu było tylko po polsku. Ale jak masz pięć lat to szybko się uczysz. Teraz trudno sobie to wyobrazić, ale było tak w Nowej Zelandii, że ludzie śmiali się z dzieci, że rozmawiały w obcym języku. Dopiero jak zaczęli przyjeżdżać Samoańczycy, trochę zaczęło zmieniać się w tym kraju. Jak rozmawiamy to ja z angielskiego muszę sobie tłumaczyć na polski. To nie jest mój pierwszy język. Moja mama myśli po polsku. 

Jeszcze nie byłem w Polsce. Wiem tyle, co z telewizora, zdjęć, filmów. Zawsze lubiłem dwa polskie filmy, „Killera” i „Demony wojny”. Ale przez to, że po polsku nie myślę, poczucie humoru trzeba mi czasem wytłumaczyć. Gubię się, jak za szybko rozmawiają i dlatego najczęściej oglądam polskie filmy z angielskimi napisami. Na wiadomości polskie nie mogę patrzeć bo tam zamiast mówić strzelają: ratatatata! Za szybko!