Helena (z d. Zawada) Wright

Nazywam się Helena, z domu Zawada, a teraz Wright. Urodzona w Wellingtonie w 1963 r. Mieszkałam w Wellingtonie, w Lower Hutt, ponad czterdzieści lat, a jedenaście lat temu przenieśliśmy się na Południową Wyspę. 

Całe życie znam historię moich rodziców. Nie było takiego czasu, że nie wiedziałam, co się wydarzyło w ich przeszłości. Zawsze kiedy byli goście przy stole, to była ta rozmowa, jak to było. W kościele, w domu polskim, w polskiej szkole… Chodziłam do niej odkąd miałam pięć lat. Kiedy żyli dziadek i babcia, to ja bardzo często u nich bywałam i oni opowiadali. Babcia mówiła najwięcej. W jej opowieściach w Polsce mieli ciężkie życie, ale dobre życie. Opowiadała, że kiedy była mała chodziła przez łąki, do pobliskiego źródełka. Latem piła z niego zimną wodę. Babcia była najmłodsza z czternaściorga dzieci w rodzinie i zawsze było dużo naokoło dzieci, opiekowali się nią. To było takie radosne życie. Chodzili wokół wioski, śpiewali, spotykali się przy studni i nie wiem dlaczego, ale zawsze w tych wspomnieniach pojawiały się wstążki. Wszędzie, do włosów, na spódnicy. Zawsze mówiła o tych wstążkach. 

Te wszystkie dzieci, które tutaj przyjechały, stały się dużą rodziną. Gdzie byśmy pojechali w Nowej Zelandii, to była tam nasza rodzina.

Kiedy miałam dwadzieścia lat zaczęłam więcej rozmawiać z dorosłymi i opowiadać, jaką historię miała moja rodzina. Nowozelandczycy pytali: skąd jesteś, bo przecież miałam nazwisko „Zawada”. A ja musiałam mówić i myśleć, co to znaczy, to co się stało. […] Kiedy wzrasta się w tej historii, to trudno komuś innemu wyjaśnić, co się stało. Zaczęłam myśleć, jakbym ja się czuła w tej sytuacji. Bo jedna rzecz to wiedzieć, co się stało a inna — wyobrazić sobie, jak ktoś się czuł. Jak spotkałam swojego męża, Nowozelandczyka, i chciałam mu to wszystko wytłumaczyć i przetłumaczyć, co mówiła babcia, musiałam o tyle więcej słów użyć, żeby oddać właściwy sens…