Stefania (z d. Sondej) Zawada


Dobrze pamiętam, kiedy przyszli Sowieci. Miałam pięć lat. Od razu do oczu jeden obraz się ciśnie. Załomotali do drzwi i mama szła otworzyć. Ona bardzo uważała, żeby dzieci nie brać z sobą, ale z drugiej strony była też taka zasada, żeby zabrać dziecko z sobą, bo może to powstrzymać nieproszonego gościa od zaatakowania. Był strach. Mama wzięła mnie z sobą i otworzyłyśmy drzwi. Nasza suczka strasznie ujadała, więc ten tylko TRACH i zabił ją. Dlatego to pamiętam. Tego pieska. I jeszcze jak krew płynie. A bardzo ona się odznaczała, bo była zima, 10 lutego.

Pozwolono nam dużo rzeczy wziąć z sobą. I nawet mama wzięła dla mnie nocniczek i to było nadzwyczajne, bo w wagonie jedynym sposobem używania ubikacji była dziura w podłodze, którą mój tatuś i inni mężczyźni zrobili. Ten nocnik bardzo przydał się dla dzieci w wagonie, bo ta dziura była niebezpieczna dla małych dzieci!  

Nie chciałam iść do przedszkola, więc mama zabrała mnie do pracy. Chodziłyśmy od drzewa do drzewa. Mama miała taki żelazny instrument i żłobiła nim w drzewie kanaliki. Na samym dole robiła „V”. Nazywali to „Veronka”.

Rodzice, po tym jak my wyjechaliśmy, zostali zatrzymani i uwięzieni w Rosji. Przyjechali do Nowej Zelandii dopiero w 85 r. Najpierw trzeba było im wysłać zaproszenie. Formalności zajęły dłużej w Polsce niż tutaj, żeby mogli przyjechać. Kiedy już się udało, pojechałam z nimi spotkać się na lotnisku w Auckland. Widziałam jak ludzie schodzili z samolotu. Stałam za płotem. A mama nagle krzyknęła do mnie: „Stefcia!”. I goni do mnie. Ale to było wszystko nieprawdziwe. Czy rozumie pani, co to znaczy? To było prawdziwe i nieprawdziwe jednocześnie. Spotkać swoich rodziców po tylu latach. 

Józef Zawada

Urodziłem się 29.07.1933 r. na Wołyniu koło Horohowa. Ojciec był osadnikiem wojskowym. Miał na imię Stanisław. Matka miała na imię Helena — z domu Wójcicka. Rodzice przyjechali z Galicji. Dostali osadę wojskową. Mieli trzech synów — Mieczysława, mnie, Józefa Zawadę i mojego najmłodszego brata, Ludwika Zawadę. Mieliśmy parę hektarów ziemi, kawałek jeziorka z rybami. Aż do 1940 r. 10 lutego wywieźli nas na Sybir. 

Specjalnie wspomnień z Polski nie mam. Przeważnie byłem w środku, w domu. 
Ale to co do mnie wraca jest takie małe i przyćmione, że nie mogę zbudować z tego żadnego obrazu, bo nie miałem z nikim porozmawiać o tym wszystkim, przeżywać i utrwalać w pamięci. W drodze do Nowej Zelandii przeważnie byłem osamotniony.

Płakałem dużo, kiedy ojciec umierał. On leżał, a myśmy siedzieli wokół niego i płakali. Ale kiedy zmarł mój brat Ludwik, to nie czułem już żadnego żalu. I to było przykre. Zostaliśmy ja i mój brat Mietek. Spaliśmy razem w łóżku, nogami w stronę swoich głów.

W Isfahanie przyszły pogłoski, że wyjeżdżamy do Nowej Zelandii. Nikt nie wiedział gdzie i po co. A Mietek ze starszymi kolegami postanowili, że wyjeżdżają do szkoły morskiej. Dla mnie oznaczało to, że zostanę już zupełnie sam. Więc ja się znalazłem w grupie do Nowej Zelandii, a brat — do szkoły morskiej, w Anglii, bo mieli zamiar odbudować polską marynarkę. Wsadzili mnie na ciężarówkę, już mamy odjeżdżać, a Mietek przyszedł do mnie, przyniósł mi jakieś dyńki na pożegnanie i to było wszystko. Człowiek został zupełnie sam.

Mietek nie pisał z Anglii. No bo co miał pisać? Bardzo odczuwałem samotność. Najbliższymi stali się koledzy z baraku, gdzie się spało. To była nowa rodzina.