
Stefania (z d. Manterys) Sondej
Nazywam się Stefania Manterys Sondej. Urodziłam się w Zarogowie. To mała wieś w powiecie Miechów, kilkanaście rodzin mieszkało w tym miejscu. Ojciec zdecydował, że za mało ziemi ma pod Miechowem, a tam w sam raz na wschodzie, po I wojnie światowej, rząd sprzedawał ziemię dla nowych osadników. Moi rodzice kupili tam o wiele więcej niż im było potrzeba. Ale Rosjanie bardzo szybko sobie poradzili i oswobodzili ich z tego bogactwa. Przyszli, zabrali wszystko co rodzina miała i zabrali nas na Syberię.
Zajechała furmanka pod dom i kazali nam się czym prędzej spakować. To musiała być sobota, dlatego że mama w sobotę zawsze piekła chleb. Taki wspaniały zapach świeżego… Do dziś dnia ja go wywącham… Prawdziwy polski pachnie bardzo mocno. Całe mieszkanie było załadowane bochenkami. Chleb stał wszędzie. Mama czym prędzej ubrała nas w co tylko mogła. Byliśmy napchani jak kiełbaski. Jeszcze pamiętam, że bardzo byłam zadowolona, że mnie ubrała w taki ładny kożuszek. Pod spodem była wełna, a na wierzchu wyszywana skóra — serduszka, ozdoby. Dzieci wsadzili na sanie, a dorośli szli obok pieszo do Złoczowa, gdzie była najbliższa stacja.
Podróż tymi pociągami była okropna. Jak nocami czasami wraca do mnie i mi się przypomina, to najgorsze było robactwo. Wszy. Pluskwy. W nocy to wyłaziło nie wiadomo skąd i nas gryzło, bo nie miało co jeść, to za nas się zabrało.
Na Uzbekach nie było dobrze. Sami musieliśmy sobie zbudować miejsce, w którym mieliśmy nocować. W naszej chacie – kap, kap, kap wszystko na głowę. Podłoga to była tylko zdeptana ziemia. Tam ludzie chorowali na tyfus i jest duży cmentarz Polaków.
Co jeszcze na Uzbekach można było znaleźć? Lepioszki! To było coś podobnego jak pizza teraz. Taki placek zlepiony. No i cokolwiek miałeś do położenia na tym placku, mogłeś położyć na wierzch. Ale my nie mieliśmy nic do położenia.
Ja nie powiem, że mnie się jakaś krzywda stała. Ja nie miałam rodziców, to nie miałam, inni mieli rodziców, to mieli. Przyjęłam, że tak się widocznie należy. Nie płakałam nad tym faktem.
Ktoś mnie zabrał nad morze. I to było coś innego, ważnego, i dobrego. Ale ja poszłam w mundurku szkolnym, czarnym. W plisowanej spódnicy i rajstopach w kolorze kawa z mlekiem. Pięć lat go nosiłam. Pozostali mieli na sobie stroje do pływania, a ja w mundurze zjawiłam się na plaży. Wtedy odczułam, że nie miałam tego, co powinnam mieć, a Nowozelandki miały.