Roman Kołodziński:

To było w lutym, śnieg, zimno było. 

Żołnierze rosyjscy powiedzieli, że nic nie trzeba brać, ale ojciec wiedział, że trzeba. Powiedział: „bierzemy wszystko”. Tylko, że on nie mógł wiele spakować, bo był inwalidą z I wojny światowej. Jego cała prawa strona była zimna. Niczego nie robił prawą ręką, wszystko lewą. Ojciec służył u Hallera.
Podczas I wojny światowej uciekł z Sybiru jako jeden z dziewięciu i ze swoich doświadczeń wiedział, że jak Rosjanie weszli do Polski, to nie wróży nic dobrego. Po I wojnie Piłsudski dał ojcu 15 ha na terenie, gdzie teraz jest Białoruś. Tam ja się urodziłem, trzech braci i siostra.

Wywieźli nas na Sybir. Tam były miliony hektarów lasów. A oni wrzucili nas w środek i nie można było nigdzie uciec, bo gdziekolwiek człowiek się nie ruszył to lasy, lasy, lasy… Ponieważ ojciec był inwalidą i niewiele mógł przy wycince lasu pomóc, zrobili go stróżem nocnym. Wtedy poznał piekarza. Kiedy do niego w nocy zachodził, on zawsze ojcu dał bochenek chleba. I to nas ocaliło. Na Sybirze spędziliśmy dwa lata. Ojciec zmarł wkrótce po amnestii, na tyfus.

Jadwiga (z d. Nawrocka) Kołodzińska


Najpierw zabrali tatusia. Zaaresztowali go i zabrali do Lidy, bo zobaczyli, że on był wojskowym. Miał rewolwer i strzelbę, które znaleźli. Mamusia od czasu do czasu jeździła do Lidy, żeby zobaczyć tatusia i zostawić mu jedzenie, czy bieliznę. Ale Rosjanie zabierali to wszystko dla siebie. I tej nocy, kiedy przyszli, mamusia zdecydowała, żeby przenocować w Lidzie u siostry. Babcia nas pilnowała. Czesio miał rok, ja osiem, a siostry dziesięć i dwanaście. I mówią: pakować się, a babcia w rozpaczy, bo nas zabierają do Rosji. Zawołali stryjka i ciotkę, którzy mieszkali obok, żeby pomogli pakować. I tam gdzie byli rodzice, starsze dzieci, to spakowali się lepiej, a u nas wujek wsadził do kufra co uważał, a ciotkę zmusili, żeby zabrała nas na stację. To było 14 kwietnia 1940 r. Ciotka i czworo dzieci. Mama była w Lidzie i nic nie wiedziała. Jak wróciła chciała po nas jechać na stację, a stryjek namawiał ją, żeby się schowała, bo Rosjanie mówili, że jak nie znajdą matki to zwrócą dzieci. Rosjanie wrócili następnego dnia i znaleźli mamę od razu. Przywieźli ją na stację i wsadzili do pociągu. Ja patrzyłam na to wszystko i dla mnie to było dość ciekawe. Myślałam: będzie coś innego. Tylko Czesio biedny tak płakał… 

Jedno, co lubiłam w Rosji, to szkołę. Rosjanki nauczycielki były dobre dla mnie. Dzieliły się jedzeniem. Bo ja byłam najlepszą uczennicą w klasie. Polka i to najlepiej się uczy. A koło mnie syn prestidatiela i był taki zły, że on drugi. Bardzo lubiłam śpiewać. „Ja takoj drugoj strany nie znaju, gdzie tak wolno dyszy czeławiek”. Ja nie znam takiego drugiego kraju, gdzie człowiek może oddychać tak wolno. I cały czas to śpiewaliśmy. Jaka to była złuda, jakie kłamstwo! 

Dzień przybycia do Nowej Zelandii był piękny. Wszystko było zielone, jak w bajce. Małe domki z czerwonymi dachami. Ale my nie potrafiliśmy nic po angielsku, więc dzieci pozmyślały, że tam na lądzie czarni ludzie żyją i oni białych jedzą. I ja się tak wystraszyłam, że powiedziałam, niech wszystkie dzieci idą przodem, to jak ich zjedzą, mnie już nie będą chcieli. Więc zeszłam ostatnia. A potem patrzę, że tam wszyscy są biali. Panie w płaszczach, wszyscy ładnie ubrani, mili, ale nadal byłam podejrzliwa. 

Jadwiga i Roman poznali się jak mieli po 16 lat, oboje trafili do obozu Pahiatua. W 2022 obchodzą 65. rocznicę ślubu. Na pierwszym zdjęciu widać obraz autorstwa p. Zofii Głogowskiej. Pan Roman uważa, że ma nieco zaburzoną perspektywę, ale brzozy są zupełnie jak w Polsce.